„Dni człowieka są jak trawa; kwitnie jak kwiat na polu: ledwie
muśnie go wiatr, a już go nie ma, i miejsce gdzie był, już go nie
poznaje” (Ps 103, 15-16).
Nostalgicznie…
Ale tak kruche właśnie jest ludzkie życie. Często słyszymy: „nagle
zmarł na zawał”, „nagle zachorował na cukrzycę”, „nagle się
rozwiedli”, „nagle się rozmyśliła”, „nagle firma upadła”, „nagle
życie straciło sens”...
Ale czy aby na pewno „nagle”?
Każde „nagłe” zdarzenie poprzedzone jest dziesiątkami ukrytych
przyczyn, których najczęściej nie chcemy brać pod uwagę.
Czy kiedyś obudziłeś się rano i ujrzałeś za oknem stuletni świerk,
który „nagle” tu wyrósł? Raczej nie. Bardziej prawdopodobne jest to,
że sto lat temu do gleby trafiło nasionko.
Gdy w Twoim życiu „nagle” powstaje problem, pozbawiając Cię spokoju
i szczęścia – nie jest to przypadek. Kiedyś,
w przeszłości problem ten został zasiany. Nie ma przypadków, nie ma
nagłych katastrof. Żyjemy w świecie przyczyn
i skutków. Coś dzieje się miesiącami, latami, coś dojrzewa w nas,
bądź narasta olbrzymim problemem. Całe życie pracujemy i podejmujemy
decyzje, których skutki prędzej czy później odczujemy.
Dlatego tak ważne jest, żeby wszystko robić po głębszej analizie,
przemyśleniu, przemodleniu. I nie mówię tu,
że spontaniczne pomysły są złe, ale wszelkie decyzje, które mogą
zaważyć na naszym życiu dobrze jest podejmować
z pokojem serca i po głębszej analizie, bo często skutki mogą być
nieodwracalne.
A życie jest tak kruche… Chwila i już… I potem na nic już nie mamy
wpływu, potem możemy jedynie odebrać z rąk Sprawiedliwego to, na co
zapracowaliśmy przez wszystkie dni naszego życia.
Gdybym miała okazję napisać coś po raz ostatni... napisałabym:
„Doceń to, co masz”. Nigdy nie wiesz, który pocałunek stanie się
ostatnim... Rozmowa, która nigdy się nie powtórzy... Ostatnie
spojrzenie, uśmiech…
Nigdy nie wiesz, jak skończy się kolejna historia w Twoim życiu...
Ale dopóki trwa... doceń każdą jej chwilę... i bądź wdzięczny.
Wdzięczność rodzi uśmiech, uśmiech nadzieję, nadzieja nowe życie. A
naszą największą nadzieją jest Jezus Chrystus. Dla nas, wierzących i
ufających, nie ma końca, jest przejście w doskonały świat.
W szpitalnym łóżku zastanawiałam się, o czym w czasie ostatniego
tchnienia myślą niewierzący, do kogo wzdychają, proszą, czy się
boją… I jakże się cieszyłam, że mnie za obie ręce trzymali Jezus i
Maryja. Codzienne wizyty księdza z moim Chlebem Życia, sakrament
namaszczenia chorych, dodawał sił, nie tylko na walkę z chorobą, ale
na pokój i zgodę z wolą Bożą, na radość na spotkanie, jeśli to już
pora, na nadzieję w miłosierdzie Boże i na pomoc wszystkich mi
bliskich,
którzy są już w niebie. I jakże bolał mnie widok, jak inni pacjenci
nie przyjmowali Pana Jezusa, czułam wręcz rozdzierający smutek
naszego Pana. Dokąd pójdziecie, przecież tylko On ma słowa życia
wiecznego? A Największa Miłość jest tak niekochana, niechciana,
opuszczona… Tak bym pragnęła Ci to wynagrodzić, mój Jezu, i otrzeć
każdą Twoją łzę...
Może po to wróciłam...
Kochani, póki żyjemy mamy czas na sianie dobra, na dobre decyzje, na
dobre życie, dobre uczynki, tak by na koniec można było z uśmiechem
powtórzyć za św. Pawłem: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg
ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec
sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia”
(2 Tm 4, 7-8).
Ewa Gawor